Maja Haderlap

Maja Haderlap w Polsce

Udostępnij

Austriackie Forum Kultury w Warszawie zaprasza na spotkania autorskie z poetką i pisarką Mają Haderlap laureatką literackiej Nagrody im. Ingeborg Bachmann, autorką powieści „Engel des Vergessens”  [Anioł zapomnienia]. Wydawnictwo Wallstein. Nagrody: w konkursie im. Ingeborgi Bachmann 2011, Brunona Kreisky'ego dla książki politycznej 2011 i Rauriser Literaturpreis 2012

 

Maja Haderlap (1961) – poetka i pisarka wywodząca się z mniejszości słoweńskiej w Karyntii. Debiutancka powieść Engel des Vergessens (Anioł zapomnienia, 2011) przyniosła jej nagrodę im. I. Bachmann a spektakle wystawione na podstawie powieści w wiedeńskim Akademietheater i w Słoweńskim Teatrze Narodowym Drama w Lublanie zostały entuzjastycznie przyjęte przez publiczność i krytykę.


Wielokrotnie nagrodzona książka Mai Haderlap „Engel des Vergessens” przedstawia słoweńsko-karyncką sagę rodzinną, która w istocie pokrywa się z biografią autorki: Maja Haderlap urodziła się właśnie na austriacko-słoweńskim pograniczu. Jej macierzystym językiem jest słoweński, niemieckiego nauczyła się dopiero w szkole. Poznajemy historię dziewczynki począwszy od jej ósmego roku życia w latach 60. ub. stulecia do wybuchu wojny w Jugosławii w 1981 r., historię widzianą oczyma bohaterki-narratorki.

Na początku mamy surową wiejską codzienność: choć to wiek XX, dom na górskim odludziu jest kurny. Ale życie tu jest sielskie i poetyczne: po obejściu kręcą się koty, w oborze rodzą się cielęta, w sadzie brzęczą pszczoły. Babcia wrzuca na patelnię dużą łychę pysznego smalcu, do fartuszka wkłada wnuczce podebrane kurom jajka. Obrazy, zapachy... Cudowny świat szczęśliwego dzieciństwa za siedmioma górami w ostatniej dolinie pomiędzy Austrią i Słowenią. Ale co rusz zakłócają go reminiscencje niedalekiej przeszłości, która odcisnęła się nie tylko na losach rodziny Kokicy (Kurczaczka); w tym samym stopniu – lub jeszcze silniej – na losach sąsiadów.

Przez dziesiątki lat w Austrii pomijano milczeniem partyzancką walkę rodzimych Słoweńców z hitlerowcami, jedyny w istocie czynny sprzeciw wobec najeźdźcy. Od „Anschlussu" Słoweńcy w Karyntii byli jak reszta mieszkańców obywatelami Rzeszy. Utrzymywano więc, że podporządkowując się nazistom Austriacy jedynie wykonywali swój obywatelski obowiązek, natomiast ci karynccy Słoweńcy, stając swą partyzancką działalnością po stronie komunistów Tity, zdradzali swój naród. Dopiero niedawno przyznano, że to właśnie oni i tylko oni mieli odwagę przeciwstawić się nazizmowi, dezerterować z Wehrmachtu, uchodzić do lasu. Płacili za to najwyższą cenę.

W naszym języku iść do lasu znaczy nie tylko ścinać drzewa, polować i zbierać grzyby – pisze Haderlap – to znaczy również chować się, uciekać, atakować z ukrycia”. Ojciec „kokicy” też był w lesie. Miał 10 lat, kiedy gestapo chciało wydobyć z niego informację, gdzie przebywa jego ojciec-partyzant. Najpierw chłopca skatowali, potem trzykrotnie wieszali na gałęzi. Nie powiedział. W wieku 12 lat został najmłodszym partyzantem. Trauma tamtych godzin nigdy go nie opuściła. Albo babcia. Na początku r. 1945 razem z innymi kobietami z doliny potoku Lepena została wywieziona do obozu koncentracyjnego. Ocalała tylko dlatego, że udało jej się zamienić swój numer z numerem innej więźniarki zmarłej na tyfus i jakby przestała istnieć.

Właśnie babcia jest najważniejszą postacią i w życiu autorki i w powieści. Na niej opiera się dom, ona rządzi całym gospodarstwem. Ojciec – syn babci - choć na pozór żyje normalnie wypełniając swoje obowiązki, nie może odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Matka ma do niego żal o zmarnowane życie; w stosunku do dzieci jest zimna i nieczuła. I jest mała „kokica”, uważna obserwatorka, starająca się zrozumieć otaczających ją ludzi i świat. Patrzy, słucha, powoli zaczyna kojarzyć. Zaczyna rozumieć te dziwne, niejasne więzi międzyludzkie w dolinie, zrodzone przecież ze wspólnego nieszczęścia, wspólnej walki o przetrwanie.

Z perspektywy swoich obecnych 50 lat autorka rekonstruuje zasłyszane fakty, przywołuje własne wspomnienia. Niezwykłe w tej autobiograficznej opowieści Mai Haderlap jest literackie odbicie jej dojrzewania. Są dwie warstwy językowe: poetycka, emocjonalna, gęsta w klimacie, gdy autorka opisuje to, co zachowało się w jej pamięci, oraz chłodna, oszczędna, gdy analizuje i ocenia, mówi o problemach społecznych i politycznych, o dążeniu słoweńskiej mniejszości do równouprawnienia, o ignorancji państwa i rewanżystowskich nastrojach wśród ludności.

Pomiędzy głoszoną a rzeczywistą historią Austrii rozciąga się - zdaniem autorki - ziemia niczyja. I teraz, jako dojrzały człowiek wraca na tę ziemię. Opowiada, co się kiedyś wydarzyło, bądź o czym słyszała, jednocześnie przekazując czytelnikowi, jak to wówczas rozumiała. Jako dziecko pamięta samą story. Potem matura w mieście i internat. Z odległości „kokica” widzi inaczej, zaczyna oceniać. Powstają własne jeszcze nieporadne próby pisarskie. A potem studia w Wiedniu. Dystans. Rozszerza się kąt widzenia, jest możliwość porównań. Pojawia się pytanie: kim jestem ja? Gdzie moje miejsce? I niemal niepostrzeżenie emocjonalny, obrazowy język opowieści dziecka nabiera cech polemicznych, staje się chłodny i surowy.

Anioł zapomnienia zapomniał zatrzeć ślady przeszłości w mojej pamięci” - pisze Maja Haderlap. „Anioł zapomnienia” nie jest w ścisłym słowa znaczeniu powieścią. To nie fikcja literacka. To fascynujące rozliczenie - ze swoją własną historią. Niezwykle poruszające połączenie wątków biograficznych opisanych z wielkim kunsztem literackim, wspomnień i zasłyszanych opowieści, relacji z bolesnych wydarzeń, których miejscem była Karyntia lat trzydziestych i czterdziestych oraz pogłębionej analizy sytuacji politycznej i społecznej tego regionu na przestrzeni dziesiątków lat. Pogranicze słoweńsko-austriackie i jego tragiczne losy w XX w. doczekało się niezwykłego świadectwa literackiego

Maja Haderlap urodziła się w r. 1961 w Eisenkappel/Zelezna Kapla w Austrii. Studiowała teatrologię i germanistykę na uniwersytecie w Wiedniu. Przez pewien czas mieszkała w Lublanie, na stałe osiadła w Klagenfurcie. Przez wiele lat była kierownikiem literackim w Teatrze Miejskim i nauczycielem akademickim. Publikowała poezję, przede wszystkim w języku słoweńskim, oraz tłumaczenia z słoweńskiego na niemiecki. „Engel des Vergessens” jest jak dotąd jedynym tomem prozatorskim znanej poetki. W ubiegłym roku jego wersja sceniczna została wystawiona w wiedeńskim Burgteatrze.


Opinia o książce:


Haderlap napisała powalającą historię.(Peter Handke)

 

 

Pogranicze słoweńsko-austriackie wraz z jego tragicznymi losami w XX w. doczekało się niezwykłego świadectwa literackiego.(Ewa Ziegler-Brodnicka)

 

 

Fragment książki Maji Haderlap „Engel des Vergessens”, Copyright © 2011 by Wallstein Verlag, Göttingen

 

 

Przekład Ewa Ziegler-Brodnicka

 

 

 

 

Kocioł

 

 

Lasek za naszym domem, który przemierzam w drodze do Michiego i jego rodziny, kiedy chcę obejrzeć telewizję, rozrasta się. Wydawało mi się, że znam go dobrze. Chodziłam przezeń już mnóstwo razy i mogłabym przemierzać go z zamkniętymi oczyma. A teraz muszę zebrać całą odwagę, żeby do niego wejść. Dawniej myślałam, że potrafię wyczuć zapach każdego kawałka drogi, każdej polanki, kształtów drzew miejscami wysokich, miejscami niskich, że z zamkniętymi oczyma mogę namacać kolejność leszczyn, krzaków malin, wikliny, wyczuć, kiedy sosnowy dach nade mną otwiera się czy zamyka. Teraz lasek stracił swojskość. Dołączył do dużego lasu i zamienił się w zielone morze pełne szpiczastych igieł i łusek o ostrych krawędziach, z kołyszącym się, bujnym podszytem z szorstką korą. Ledwie spojrzę z okna sypialni, las pcha mi się do oczu lub czai się za łąką ze swą rowkowatą i zębatą powierzchnią. Pewnego dnia – obawiam się wystąpi z brzegów i opuści zalesione stoki, zaleje nasze myśli, bo dziś już mam uczucie, że las okupuje myśli mężczyzn pracujących z moim ojcem czy przychodzących do nas, żeby udać się z nim na polowanie.

 

 

Iść do lasu znaczy w naszej mowie nie tylko ścinać drzewa, polować czy zbierać grzyby. To znaczy również, jak zawsze opowiadają, ukrywać się, uciekać, atakować z ukrycia. W lesie sypiało się, gotowało i jadło, mężczyźni i kobiety szli do lasu nie tylko w czasie pokoju, także podczas wojny. Nie do własnego lasu, nie, na to był zbyt rzadki, mały, zbyt przejrzysty. Wyruszali do dużych lasów. Lasy były schronieniem dla wielu ludzi, piekłem, gdzie polowano na zwierzynę i gdzie na nich polowano jak na zwierzynę.

 

Opowieści krążą wokół lasu, tak jak las krąży wokół naszej zagrody.

 

Ukryte są w nim paśniki, miejsca polowań, jagodowe i grzybne, których się nie zdradza. Jeszcze bardziej tajne są miejsca najtajniejsze, do których nie prowadzi żadna droga ani dróżka, wytropić można je tylko idąc ścieżką myśliwych albo korytem strumyka; miejsca ukrywania się i przeżycia, bunkry, gdzie – jak mówią ukrywali się nasi.

 

 

Tego roku wichura wyrządza na zalesionych hrabiowskich stokach duże szkody. Orkan pozostawia szeroki pas zniszczenia, drzewa leżą na ziemi połamane,wyrwane z korzeniami, powalone. Do uprzątania wiatrołomów ściąga się drwali ze wszystkich hrabiowskich wyrębów. Tygodniami nad doliną unoszą się jęki pił, głuche uderzenia siekier, trzask pni.

 

W weekendy drwale zbierają się w naszej zagrodzie, by naostrzyć i naprawić narzędzia. Ich spodnie pokryte są plamami żywicy, lśniącymi jak małe bagno. Ze środka bagien rozchodzą się koliście wykwity brudu i wsiąkają w materiał spodni jako cienie smolnych chmur. Drwale mają koszule przepocone, zarzucone na ramiona swetry i kurtki przy rękawach i na brzegach wystrzępione.

 

 

Ojciec, siedząc na ławce, naprawia piłę, którą nazywa amerykanką. Uderza po niej lekko, a ona ugina się w takt i wydaje z siebie dźwięki, jakby nuciła.

 

- Doprowadzisz do tego, że ta piła zacznie tańczyć - mówi Michi. - Gdy tylko daję ci ją do ręki, ogarnia ją dobry nastrój. Wujek Jozi opowiada kolegom, że chciałby robić audycje radiowe, ba, wystąpił nawet do słoweńskiego oddziału austriackiego radia o przyrząd do nagrywania, będzie rozmawiać z ludźmi i zapisywać te rozmowy. Jeśli koledzy nie będą mieli nic przeciwko temu, stworzy też opowieść o nich, o drwalach hrabiego von Thurn.

 

- Nie jesteście już drwalami - stwierdza ojciec - dawno pożegnaliście się z lasem.

 

- Trzeba się rozejrzeć, gdzie by się zaczepić, odpowiada Michi. - Nie można codziennie chodzić do lasu, jakby nie istniało nic innego, jakby się nie miało innych możliwości zarobkowania. Ja wstąpiłem do socjalistów. Obiecali, że mnie gdzieś urządzą.

 

– Chcesz iść do polityki? pyta ojciec. Burmistrzem nie zostaniesz nigdy, oni do tego nie dopuszczą. Ty, Słoweniec, burmistrzem nigdy!

 

– Nie rozumiesz oponuje Michi.

 

– Co rozumiem, to rozumiem upiera się ojciec.

 

Opowiada, że w tym tygodniu z grani Mozgana, gdzie akurat ścina drzewo dla chłopów, przeszedł przez zieloną granicę na słoweńską stronę do Kumera na piwo. Kobiety bardzo się zdziwiły, że miał odwagę przejść przez granicę. Pytali go o ludzi z Lepeny i kazali pozdrowić znajomych. Dzięki, dzięki mówią drwale i ruszają pieszo do domu. Tylko Jozi wsiada na motocykl i, machając ręką, odjeżdża.

 

 

– Właściwie gdzie jest granica? pytam ojca.

 

– Tam, na górze odpowiada i wskazuje na grań, zamykającą dolinę półkolem.

 

– Chciałabym kiedyś pójść z tobą do pracy.

 

Ojciec jest tak zaskoczony prośbą, że obiecuje zabrać mnie na wyrąb, i tak musi jeszcze zanieść na górę narzędzia.

 

Wczesnym rankiem przed oborą stoi jego motocykl, puch, z ciemnym, lśniącym bakiem podobnym do tułowia czarnego delfina. Ojciec przywiązuje do bagażnika plecak wypchany narzędziami i kanister z benzyną. Siadam na tylnym siodełku i ostrożnie obejmuję ojca w pasie, każe się mocno do siebie przycisnąć, żebym podczas jazdy nie spadła z motocykla. Na pierwszym zakręcie woła: Chwiejesz się, trzymaj się mocno, bo wpadniemy w poślizg! Po chwili strachu, jaki napada mnie, gdy ojciec przyhamowuje i wchodzi w zakręt, na prostej daję się porwać jego przyspieszeniom.

 

Za gospodarstwem Mozgana odstawia motocykl, wsuwa kilka żelaznych klamer za pasek od spodni i bierze plecak na ramiona. Zaczynamy powoli iść. Benzyna w kanistrze chlupocze.

 

– W stromym terenie trzeba iść powoli, inaczej dostaje się zadyszki poucza ojciec.

 

Potem przyspiesza kroku. Zostaję w tyle i na równych odcinkach drogi biegnę, żeby go dogonić.

 

– Byłeś tutaj w czasie wojny? - pytam.

 

– Tak, na górze był bunkier. Dziadek prowadził placówkę kurierską. Ja gotowałem. To było bardzo niebezpieczne.

 

– Bałeś się?

 

– Pewno tak, byłem przecież jeszcze dzieckiem, kilka lat starszy od ciebie.

 

Słychać, jak za naszymi plecami ucieka wypłoszona zwierzyna.

 

– Zwietrzyły nas zauważa ojciec.

 

Pod granią, zza potężnych świerków, których gęste gałęzie sięgają prawie do ziemi, wyłania się szałas. Cały jest pokryty korą, warstwa po warstwie przybitą do znajdującego się pod spodem drewnianego rusztowania.

 

– Spaliśmy tu dawniej mówi ojciec gdy ścinaliśmy drzewa. Otwiera zamek, narzędzia i kanister stawia obok nieużywanych prycz.

 

– Muszę jeszcze wstąpić na wyrąb, potem możemy pójść przez granicę.

 

Miejsce jego pracy jest uprzątnięte, gałęzie zebrane w stertach. Na ziemi leżą okorowane i nieokorowane pnie, nieokrzesane albo oczyszczone, jak mówi ojciec, między nimi pachnące, rozsypane kupki trocin. Pnie mają ukośne krawędzie, powierzchnie cięcia lśnią jak świeżo rzeźbione talerze.

 

Ojciec stoi pośrodku polany i patrzy na wyrąb, potem zbiera rozrzucone kliny i nakrywa je gałęziami.

 

– Teraz mogę iść na piwo mówi, pokazując w kierunku granicy.

 

Ku mojemu zdziwieniu granica państwowa biegnie opodal wyrębu. Z grani widać jugosłowiańską stronę stoku, która o dziwo jest taka sama jak austriacka i okazuje się dalszym ciągiem znajomego krajobrazu. Przeskakując granicę, ojciec wspiera się o słupek w płocie. Mnie każe przeczołgać się pod drutem kolczastym i podnosi najniższy, żebym nie zawisła na skręconych kolcach.

 

Nagle znowu się spieszy. Wielkimi krokami przemierza rzadki las. Ledwie za nim nadążam. Paprocie uderzają mnie w twarz. Ojciec czeka na mnie pod lasem. Siedzi w trawie i patrzy na położoną niżej dolinę, jakby całkiem ukrytą w kotlinie.

 

– Tam, za Raduhą ojciec wskazuje górski grzbiet tam w czasie wojny uczęszczałem do szkoły. Niedługo. Z pół miesiąca. Tam chodziłem do szkoły, w Luče.

 

Opowiada, że brat i on byli w sztabie kurierów, w chłopskim gospodarstwie. Po ucieczce z domu tylko dwa tygodnie mogli być w bunkrze u ojca. Potem odstawiono ich do doliny Savinji, bo teren Savinji był wolny. W styczniu musieli opuścić centralę dowodzenia, bo Niemcy zaatakowali dolinę.

 

– Strzelali po polu, że tylko ziemia pryskała mówi ojciec. Ja i kurierzy ukryliśmy maszyny do pisania w ziemi. Wykopaliśmy dół, wrzucili trochę słomy i na niej ułożyliśmy maszyny. Potem nasypaliśmy na nie jeszcze słomę, a potem ziemię, trawę i śnieg, żeby niczego nie było widać. Po południu ruszyliśmy w drogę, maszerowaliśmy przez całą noc. Następnego dnia Niemcy pogonili nas dalej. Śnieg sięgał mi do bioder. Komendant uważał, że nie przejdę.

 

Ojciec spluwa obficie, jakby musiał sobie ulżyć po opowieści.

 

U Kumera witają nas dwie kobiety, znające go z imienia. Zdravko, wołają, Zdravko, to ładnie, żeś znów do nas przyszedł! Przynoszą ojcu piwo, a mnie chleb z pasztetem.

 

 

 

W drodze powrotnej ojciec, jakby nieobecny, spogląda na mnie z uśmiechem. Wyobrażam sobie, jak pięknie byłoby, gdyby mnie wtajemniczył i raz jeszcze opisał historię, którą mi opowiedział, a potem zapytał, co ja przeżyłam, a ja mogłabym zwierzyć mu się, że w drodze do szkoły jestem zastraszana i marzę o tym, że on te koleżanki złapie i zażąda od nich, żeby natychmiast zaprzestały mi grozić. W nadziei, że mogę liczyć na ojca, składam mu w duszy obietnicę, której sama nie rozumiem, obietnicę, że będę mu towarzyszyć w jego drogach do domu i do szkoły, może w drogach po tym krajobrazie lub po jego wspomnieniach. Wspinając się przez las rozmyślam, czy powinnam pozostać w swoim dziecięcym ciele, czy też chciałabym wyrosnąć ponad siebie, i tego dnia pozostaję w krótkiej spódniczce, w bawełnianych rajstopach i kaloszach.

 

Gdy przy granicy wkraczamy na ścieżkę celników, szukam śladów stóp w rozmiękłej ziemi, w której utworzyły się kałuże. Ojciec mówi, że być może celnicy mają dzisiaj, w niedzielę, wolne i śmieje się ze swego pomysłu.

 

 

Przechodzimy na austriacką stronę niezauważeni i ojciec pyta, czy chciałabym pójść na polowanie z nagonką, bo widzi, że „chodzę całkiem nieźle”. Mówię: „tak” i postanawiam pokonać swój lęk przed lasem. W drodze do Mozgana w pewnym miejscu otwiera się widok na rozrzucone w dolinie gospodarstwa. Przystajemy i wyzieramy z zielonej gęstwiny. Jak dwie ryby – przychodzi mi do głowy – które wychylają się z wodorostów. Widziałam takie wesołe ryby w telewizji i wyobrażam sobie, że ojciec i ja z wytrzeszczonymi oczyma wyglądamy z plątaniny podszytu, a potem znikamy w nim, wzniecając obłoczek piasku, powoli opadający w mętnej wodzie. Morze trzcin, myślę, wkrótce dotrzemy do brzegu.

 

Wsiadając na motocykl, jestem radosna. Mocno obejmuję ojca rękami w pasie i przyciskam się do jego pleców. Gdy zjeżdżamy pełną zakrętów szosą Kopřivny, jest późne popołudnie. Słońce stoi na naszej wysokości. Na szerokim zakręcie ojciec zatrzymuje się i zapala papierosa. Dawniej stał tutaj płot, mówi i wydmuchuje dym w powietrze.

 

 

Zanim docieramy do doliny, jedzie przez drewniany most do rozpadającego się domu, ukrytego między śliwami i jabłoniami. Gdy zsiadamy z motoru widzimy, że przed drzwiami stoi oparty na kosie Jaki, kolega ojca, drwal. Wokół domu falami leży na ziemi skoszona trawa.

 

– Chodziłem wyciąć pokrzywy mówi Jaki. Byliście na wyrębie?

 

Ojciec potakuje.

 

– Jeśli nie kosi się regularnie, wszystko zarasta mówi Jaki. Dzisiaj byłem już na górze, u Blajsa, tam też pleni się trawa.

 

Ojciec patrzy w górę na samotną posiadłość, jeszcze oświetloną słońcem.

 

– Szkoda, że tam nikt nie gospodaruje mówi. Kto by pomyślał, że tak się stanie.

 

– Właściwie ilu braci umarło w obozie? pyta Jaki.

 

– Trzej starsi: Jakub, Johi, Lipi wylicza ojciec. Prochy Lipiego przyszły z Natzweiler, pozostali zmarli w Dachau.

 

Słyszę dźwięczną nazwę Dachau, którą już znam. Ale Natzweiler jest nowe i natychmiast puszczam je w niepamięć.

 

– Mój wuj również poległ tam, na górze przypomina sobie Jaki. Akurat zdezerterował zwraca się do mnie, czując moje spojrzenie i w pierwszej walce z Niemcami został ranny. Przywlókł się przez łąkę do Jekla i zakrwawiony leżał za krzakiem poniżej szosy. Patrol przejechał obok, nie zauważając go. Ale potem ostatni Niemiec spojrzał jednak w tamtą stronę i zastrzelił wuja. Jeklowie pochowali go obok szosy.

 

Wiem – mówi ojciec – znam to miejsce.

 

Zmarli pozostawiają swój chłód tam, skąd zeszło słońce. Zastanawiam się, czy chłód, od którego drżę, również ma coś wspólnego z wieczorem i z lasem podchodzącym pod domy. Światło szybko uchodzi do góry. Ojciec zapada w bezruch. Proszę go, żebyśmy jechali do domu.

 

– Dobrze, dobrze – mówi – nie marudź jak matka.

 

Decyduje się wsiąść na motor dopiero kiedy Jaki wyciąga zza węgła swoją maszynę. We trójkę zjeżdżamy szutrową szosą, ale na rozwidleniu dróg, gdzie powinniśmy skręcić w lewo, ojciec skręca w prawo i staje na poboczu.

 

Idź do domu, jeśli chcesz – mówi – ja skoczę jeszcze na piwo.

 

Idę skrótem przez pastwisko należące do zajazdu, na którym leniwe, syte krowy opędzają się ogonami. Po dwóch pniach przerzuconych przez strumień przechodzę, starając się zachować równowagę, na drugą stronę potoku Lepena i biegnę w górę po skarpie, za którą słychać już kwiczenie świń w naszej oborze.

 

 

Las nie może bronić swojej samotności, odkąd ludzie szukają w nim schronienia, odkąd utracił kontrolę nad ich ścieżkami, odkąd przemierzają go drwale i myśliwi w poszukiwaniu zdobyczy, odkąd został uznany za teren band.

 

Powiadają, że sposób, w jaki ktoś szedł do lasu albo z niego wychodził, mówił o nim wszystko. Czy miał strzelbę, czerwoną gwiazdę na czapce, dwie pary spodni i dwa palta jedno na drugim, żeby nie zmarznąć, czy przyszedł w rozpiętej koszuli, w spodniach wysmolonych i podartych, czy w plecaku niósł martwą sarnę bądź słoninę dla Zielonych Kadr hen wśród najwyższych jodeł? Czy niósł kosz z grzybami, dzban z jagodami lub w kieszeniach kurierską pocztę? Czy miał czystą koszulę, pachniał żywicą i korą, czy też, zjełczały i niemyty, cuchnął ziemią i potem strachu, krwią i strupami?

 

Myśliwi, przyjaciele ojca, mają wyprasowane spodnie i kurtki w kolorze drzew, we włosach zapach mchu i piórka przy kapeluszach. Z ich plecaków zwisają łby ustrzelonej zwierzyny, która spodobała się i dlatego zginęła. Z chrap kapie jeszcze krew i pot, rosa ostatniego oddechu zwierzęcia. Ciemne oczy jeszcze długo świecą w delikatnych głowach, czaszki pozbawione skóry i sierści jeszcze długo bulgoczą w ługu, zanim, wybielone, zostaną wyjęte z garnka jako trofea.

 

 

 

Polowanie należy do rodzinnej mitologii, każdy dzień polowania jest świętem, tak było z dawien dawna, mówi ojciec. Dotąd ma zwyczaj o świcie i wieczorem robić podchody, oliwić swoje sztucery i strzelby, czyścić lunetę, przeliczać naboje. Dotąd w kuchni gotuje się i dusi dziczyznę, a zapach zupy z kozic budzi nasz apetyt. Dotąd bywają u nas w domu jego przyjaciele myśliwi i snują opowieści. Dotąd ojciec cieszy się na doroczną nagonkę, na polowanie z psami, na które chce mnie zabrać, bo dobrze chodzę.

 

Tego dnia, wczesnym rankiem omawia się nagonkę, częstuje myśliwych gorącą herbatą i pączkami. Wytycza się teren, przydziela odcinki lasu, wyznacza stanowiska. Ja mam iść ze starym Popem, którego dobrze znam. Jego twarz przypomina krajobraz z gruboziarnistego piasku. Jest najstarszy w grupie i – jak mówią – ma najgorsze oczy. Mówią, że kiedyś wystawiono jego i jego wzrok na próbę i wsadzono kota w futro zająca, nałożono je kotu i przywiązano sznurkami. Wściekły kot, drapiąc, schronił się na najbliższym drzewie, a Pop nie wierzył własnym oczom, bo – mógłby przysiąc w każdej chwili – pierwszy raz widział zająca, który wdrapał się na drzewo.

 

 

Babcia odciąga mnie na bok. Słyszała, że polowanie ma się skończyć u Gregoriča. Muszę od niej pozdrowić starą Gregoričkę. Ona wyniosła mnie z obozu, gdy obóz likwidowano, a ja byłam zbyt słaba, żeby iść, mówi babcia. Gregorička trzy dni mnie nosiła, podpierała i woziła na taczkach, póki SS nie zniknęła. Gregorička zwariowała w Auschwitz, jeszcze zanim przewieźli ją do Ravensbrück, i odtąd wyklinała, żeby ten diabeł, który wsadził ją do obozu, znowu ją z niego wyprowadził. W młodości była silną kobietą, mogła się zmierzyć z każdym chłopem, opowiada babcia. Kiwam głową i mówię, że przekażę pozdrowienia.

 

 

Pop trzyma mnie za rękę. Idąc do naszego odcinka lasu, uderzamy kijami w drzewa i krzaki. Myśliwi wzięli strzelby na ramiona i poszli przodem. Psy zaganiają w ich kierunku zające i lisy, słychać tylko pojedyncze strzały, obok nas przemyka zaledwie kilka zwierząt.

 

Pokot, jaki po południu układają przed gospodarstwem Gregoriča, jest krótki jak czuwanie przy zmarłym i szybko wypita wódka. Zapraszają nas do izby, ugotowali gulasz, jak to się mówi: biesiadę myśliwską. Stara Gregorička siedzi na ławie przy stole. Podchodzę, żeby przekazać jej pozdrowienia od babci, i podaję rękę. Jej dłoń jest zimna i wilgotna. Pachnie moczem. Gregorička nie rozumie, kto ją pozdrawia, i patrzy na mnie pustymi oczyma. Sveršina próbuje pośredniczyć. Stara, potężna kobieta kiwa głową, a kiedy jemy, jej duże ciało odchyla się tam i z powrotem. Przyglądam się jej z boku i myślę o babci i o tym, jak ta Gregorička była w stanie rzucać mężczyzn w powietrze i wynieść z obozu moją słabą babcię.

 

 

Jeden z myśliwych opowiada, że jego sąsiad, który właśnie umarł, a w czasie wojny był u partyzantów, kiedyś relacjonował, że zobaczył na stanowisku, nie na ambonie, białego jelenia i poczuł, że jego partyzancki bunkier zostanie zdradzony. Ostrzegł żołnierzy, ale nie chcieli go słuchać. Następnego dnia rzeczywiście bunkier zaatakowała policja. To był znak, na znaki trzeba zwracać uwagę, mówi myśliwy. Sveršina uważa, że to bzdura, przywidzenie, jakie przywidzenie, pomstuje myśliwy. Strach, że można wpaść w ręce gestapo, nie był przecież niczym nadzmysłowym. Nie minęło dużo czasu, jak przyprowadził Koriego do partyzantów, a policja była już w gospodarstwie Brečka. Ktoś musiał to wyniuchać, dla niego zaś znaczyło to: jazda do Mauthausen!

 

Ojciec pyta, czy myśliwi jeszcze wiedzą, kto wówczas w Lepenie był najlepszym strzelcem.

 

- No, nic wam nie przychodzi do głowy? To była stara Mozganka - mówi po krótkiej pauzie, jakby rozgrywał w kartach królową. - Miała legendarną rękę kłusownika i ustrzeliła niejedną dużą sarnę. Co wy na to powiecie teraz, ze swymi marnymi zającami? Możecie tylko marzyć o tym, żeby tak dobrze celować jak Mozganka. Na ambonie robiła na drutach, a kiedy jakieś zwierzę zaczynało się paść, ona, nie mrugnąwszy okiem, podnosiła sztucer i peng i koniec!

 

- Ale Ravensbrück nie przeżyła - Sveršina dorzuca jokera - zginęła tam, tak, tam zginęła.

 

Ściemnia się, gdy myśliwi wyruszają, a ja zauważam, że ojciec za dużo wypił. Stoi na chwiejnych nogach i narzeka, jak daleką drogę do domu ma jeszcze przed sobą. Wciskają mi do ręki latarkę i żegnają mnie słowami, ty ojca przypilnujesz.

 

Idę przodem i próbuję oświetlić drogę ojcu i sobie. On opowiada, jak często chodził tą drogą sam i jak dobrze ją zna.

 

Las zaczyna przyciągać ciemność. Ze wszystkich stron dopada nas przemożna cisza, zdająca się czyhać na nasze kroki. Zastanawiam się, jak sprawić, żeby ojciec nie przestawał mówić i żeby nie wzmogła się wszechogarniająca martwota, żeby nie zapanowała pozbawiona dźwięku głusza. Kiedy wychodzimy z lasu i przystajemy na łące z tyłu gospodarstwa Aupricha, pytam, jak się nazywa gospodarstwo, którego zarysy widać tam, wyżej, pod szczytem zalesionego wzgórza. To gospodarstwo Hojnika, mówi ojciec, tam też szalała nazistowska policja. Rodzina miała zostać zabrana, ale stary Hojnik nie chciał opuścić gospodarstwa. Zabili go więc na miejscu. Jego syna i synową zastrzelili, zwłoki wrzucili do chałupy i podpalili. Ojcu nagle załamuje się głos. Mówi cienko. Irytuje mnie to.

 

Podnosi się lekki wiaterek. Gdy wchodzimy do lasu, drzewa zaczynają jęczeć. Szum liści miesza się z ledwie słyszalnymi głosami i krzykami. Proszę ojca, żeby dał mi rękę. Ojciec śmieje się i, żeby wziąć mnie za rękę, robi duży krok do przodu. W tym momencie traci równowagę i jak długi zjeżdża po stromym zboczu, aż zatrzymuje się za jakimś krzakiem. Latarka, którą chwycił, sięgając do mojej ręki, przestaje świecić. Po ciemku ledwie go widzę i słyszę, jak daleko na dole przeklina. Do licha, do licha, jak mam się stąd wydostać na górę, biadoli. Myślę, że coś mu się stało i próbuję zjechać do niego. Zostań na górze, woła, zostań na górze, dam sobie radę sam. Zaczyna na czworakach wspinać się na zbocze. Światło diabli wzięli, jak tu zobaczyć cokolwiek w takich ciemnościach, wymyśla ojciec i wciska buty w ziemię, żeby znaleźć oparcie. Tymczasem jest już blisko mnie i mówi, teraz możesz mnie wyciągnąć, a ja ciągnę z całych sił. Ojciec stoi znowu obok mnie. Chwilę odpocznę, stwierdza, potem pójdziemy dalej. Siada na ziemi i – jak mi się zdaje – w następnej sekundzie zasypia. Kucam obok niego i czuję, że napływają mi łzy. Las i ciemność wypuszczają na mnie wszystkie upiory, które szarpią mnie jak oszalałe. Podnoszę głowę i próbuję znaleźć księżyc, tej nocy ukryty za chmurą. Wydaje się, że ciemna kula opuszcza się na mnie z nieba. Boję się, że ściągnęłam ją swoim płaczem i zamykam oczy. Ogarnia mnie ciemność i rozpływa się odurzająco w mojej piersi.

 

Ojciec leży koło mnie jak ogłuszony. Mijają wieki, nim otwiera oczy i pyta, czy wiesz, że jeśli człowiek w lesie boi się, musi śpiewać piosenki partyzanckie. On robił tak często i zawsze pomagało, czy znam jakieś. Zaprzeczam. Dobrze, to ja zaśpiewam, mówi. I śpiewa, ile wlezie, bojowe piosenki partyzanckie, przy czym pamięta tylko pojedyncze zwrotki i powtarza je tak długo aż wreszcie docieramy do domu.

 

Matka, zdenerwowana i zatroskana, czeka na nas w kuchni. Nie chcę jej niepokoić, więc nie opowiadam o niepowodzeniach, jakie nas spotkały. Obawiam się, że zagnieździła się we mnie śmierć, jak mały czarny guzik, jak ciemna koronka porostu, który niewidocznie rozciąga się na mojej skórze.

 

 

 

Poniedziałek, 21.11.2016

 

 

 

11.30

 

Instytut Filologii Germańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, pl. Biskupa Nankiera 15b

 

po niemiecku

 

Wstęp wolny

 

 

 

18.00

 

Klub PROZA, Wrocławski Dom Literatury, Przejście Garncarskie 2, Wrocław

 

 

 

Prowadzenie: Magdalena Piekarska, „Gazeta Wyborcza”

 

Fragment powieści w przekładzie Ewy Ziegler-Brodnickiej przeczyta Marta Zięba, Teatr Polski

 

Po polsku i niemiecku, z tłumaczeniem na polski

 

Wstęp wolny

 

Wydarzenie na Facebooku: https://www.facebook.com/events/558593217683971/

 

 

 

Wtorek, 22.11.2016

 

 18.00

 

Międzynarodowe Centrum Kultury, Sala Panoramiczna, Rynek 25, Kraków

 

 

 

Prowadzenie: prof. Roma Sendyka

 

Fragment powieści w przekładzie Ewy Ziegler-Brodnickiej przeczyta Beata Malczewska

 

Po polsku i niemiecku, z tłumaczeniem na polski

 

Wstęp wolny

 

Partner: Konsulat Generalny Austrii w Krakowie

 

Wydarzenie na Facebooku: https://www.facebook.com/events/1713380258980840/

 

Ośrodek Badań nad Kulturami Pamięci, Konsulat Generalny Austrii w Krakowie

 

 

 

Wstęp wolny

 

 

 

Czwartek, 24.11.2016

 

 

 

18.00

 

Austriackie Forum Kultury, ul. Próżna 7/9, Warszawa

 

 

 

Prowadzenie: Remigiusz Grzela

 

Fragment powieści w przekładzie Ewy Ziegler-Brodnickiej przeczyta Wiktoria Gorodeckaja, Teatr Narodowy

 

Po polsku i niemiecku, z tłumaczeniem na polski

 

Wstęp wolny

 

Wydarzenie na Facebooku: https://www.facebook.com/events/1164360796989548/

 

 

 

Piątek, 25.11.2016

 

   11.00

 

Katolicki Uniwersytet Lubelski, Aleje Racławickie 14, Lublin

 

po niemiecku

 

Wstęp wolny

 

 


Komentarze

Komentując naszą treść zgadzasz się z postanowieniami naszego regulaminu.
captcha

Poinformuj Redakcję

Jeżeli w Twojej okolicy wydarzyło się coś ciekawego, o czym powinniśmy poinformować czytelników, napisz do nas.

Twoich danych osobowych nie udostępniamy nikomu, potrzebujemy ich jedynie do weryfikacji podanej informacji. Możemy do Ciebie zadzwonić, lub napisać Ci e-maila, aby np. zapytać o konkretne szczegóły Twojej informacji.

Twoje Imię, nazwisko, e-mail jako przesyłającego informację opublikujemy wyłacznie za Twoją zgodą.

Zaloguj się


Zarejestruj się

Rejestrując się lub logując się do Portalu Księgarskiego wyrżasz zgodę na postanowienia naszego regulaminu.

Zarejestruj się

Wyloguj się